Wystarczy nieco zboczyć z asfaltowej drogi łączącej Białośliwie z Nieżychowem, by trafić do niezwykłego człowieka. To Zygmunt Karwacki, mężczyzna który potrafi z kuli gliny wyczarować jedyne w swoim rodzaju doniczki, śliczne wazony czy miski.
Garncarstwo to rodzinna tradycja. Tym fachem zajmował się ojciec pana Zygmunta, dziadek, pradziadek i chyba prapradziadek również.
>>> Kliknij też: Wielkanoc na Krajnie, czyli świąteczne zwyczaje w skansenie w Osieku nad Notecią
- Pytałem kiedyś ojca od kogo to wszystko się zaczęło. Nie potrafił powiedzieć. Po prostu nasza rodzina od zawsze się tym zajmowała - mówi mężczyzna. I wymienia: - Tata miał czterech braci: Adaś miał zakład garncarski w Legionowie, Heniek w Dębem nad Zalewem Zegrzyńskim, a Kazik w Przasnyszu. Ale ich dzieci, a moi kuzyni nie kontynuują rodzinnej tradycji. Z kolei ojciec pracował jako komendant straży pożarnej na lotnisku w Modlinie. Ale po pracy chodził do domu babci. Tam był zakład garncarski po dziadku. Ojciec zdejmował mundur i zabierał się za lepienie garnków.
Zygmunt Karwacki już jako czterolatek próbował swoich sił przy garncarskim kole. Kiedy miał siedem lat, spod jego dłoni wyszedł pierwszy garnuszek.
- Tata cierpliwie tłumaczył mi wszystkie tajniki tego fachu, pokazywał ile należy dodać wody, żeby glina nie była zbyt twarda ani za miękka, jak usunąć z niej powietrze. Ale powiedział też, że tego zawodu nie można się tylko wyuczyć, trzeba go czuć, mieć w genach.
Po ślubie pan Zygmunt razem z żoną przeprowadził się do Wrocławia. Pracował jako kierowca, jeździł po Europie. Na lepienie w glinie nie było czasu.
- Zresztą nawet nikogo nie interesowały ręcznie robione doniczki. Modne były wtedy plastiki. Nie było popytu na moje produkty.
Dopiero po przeprowadzce do Kwidzyna mężczyzna wrócił do garncarstwa.
- Zamówień wtedy nie brakowało. Miałem zamówienia z Gdańska, Gniewu, dla zamku w Malborku robiłem kopie dawnych naczyń. Nie nadążałem z realizacją zamówień. To były dobre czasy - wspomina.
Ale mimo dobrej passy, pan Zygmunt dał się namówić szwagrowi na przeprowadzkę do Białośliwia. Został listonoszem.
- Szybko starałem się roznieść wszystkie listy, by jak najwcześniej wrócić do domu i zasiąść do koła, zanurzyć dłonie w glinie. Ale już tylu zleceń, co przed przeprowadzką, nie miałem.
Teraz mężczyzna jest już na emeryturze, ma więc więcej czasu, żeby znikać w swojej pracowni. Na szczęście żona jest wyrozumiała i przymyka oko na to, że pan Zygmunt na wiele godzin oddaje się swojej pasji. Czasami tylko musi go wyciągać, jeśli zbyt długo zapomina o bożym świecie.
W pracowni przy domu jest przyjemnie ciepło. Na środku stoi piec, w którym wypalane są naczynia. Temperatura w piecu sięga nawet tysiąca stopni Celsjusza. Na półkach na wypalenie czekają gotowe wazony. Pan Zygmunt ma przygotowaną glinę, bierze podkładkę, którą zakłada na koło i uruchamia je. W domu garncarz używa mechanicznego koła, na pokazy do przedszkoli czy skansenu zabiera tradycyjne, napędzane nogą.
- Ale od jego używania potem dwa dni noga mnie boli - śmieje się.
Pan Zygmunt bierze do ręki kulkę gliny. Już po chwili masa zaczyna nabierać kształtu. Po kilku minutach jest już gotowa doniczka. Jedna, druga, potem wazon, miska. Z rąk garncarza wychodzą też dbany do żurku, garnki do kiszonych ogórków, misy do robienia zsiadłego mleka.
Najmłodsze pokolenie chce iść w ślady dziadka. Pięcioletnia Zuzia zrobiła z gliny swój pierwszy garnek. Wprawdzie nie wygląda jeszcze tak dobre, jak dzieła dziadka, ale dziewczynka nabierze wprawy. Za to bardzo przyzwoicie wygląda doniczka, którą wykonał 12-letni Piotruś. Będzie ona ozdobą wielkanocnego stołu, bo już rośnie w nim zboże.
Masz ciekawe hobby? Znasz ludzi z pasją? Napisz: [email protected].
Wybory samorządowe 2024 - II tura
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?