Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Hubert "Spięty" Dobaczewski. Niepublikowany wywiad

Agnieszka Świderska
Hubert "Spięty" Dobaczewski, 2008
Hubert "Spięty" Dobaczewski, 2008 Fot. Agnieszka Świderska
- Jeżeli krzyczysz, wydzierasz się, to zawsze wyrzucasz z siebie gniew albo strach. Chodzi o to, żeby to przyszło naturalnie, żeby się nie krygować. Ja zawsze miałem w sobie dużo gniewu. Przez wiele lat był to gniew do wewnątrz. Muzyka pomogła mi go wyrzucić - mówił ponad 12 lat temu Hubert "Spięty" Dobaczewski w niepublikowanym dotąd w sieci wywiadzie. Lao Che gra właśnie swoją pożegnalną trasę.

Wywiad ukazał się w grudniu 2008 roku w "Głosie Wielkopolskim"

Co byś napisał w swoim „spiętym” CV?

Że nigdy w życiu nie napisałem jeszcze żadnego CV. Nigdy nie musiałem go pisać, bo nigdy nie starałem się o pracę. Ta pierwsza i jedyna, którą miałem poza muzyką, sama do mnie przyszła. Miałem 20 lat, kiedy zacząłem jeździć na ciężarówce u mojego brata. Znał mnie. Nie potrzebował mojego CV.

Marek Hłasko - inny piękny dwudziestoletni, zaczynał od ciężarówki, a skończył na literaturze. Ty zacząłeś od ciężarówki i skończyłeś na muzyce. Czy macie więcej wspólnego?

„Szemrany” Koli został kiedyś porównany do wczesnego Hłaski. Kiedyś dużo go czytałem, podobnie jak Janusza Głowackiego. Lubiłem ich, bo było w nich dużo bliskiej mi ironii. Nie wzięła się z niczego. Myślę, że w połowie to predyspozycja.

I trzeba jeszcze coś przeżyć, bo ironia to też doświadczenie. Był czas, kiedy źle znosiłem rzeczywistość i wtedy często w nią uciekłem, bo ona była nadrealna. Dużo ironizowałem, bo nie za bardzo potrafiłem rozmawiać o poważnych sprawach, targnąć się na pewne słowa.

Teraz jestem starszy i łatwiej mi to przychodzi. Ironia nie jest już moją ucieczką, moim metajęzykiem, ale nadal jest we mnie. Z Hłaską rozstałem się z innego powodu. Ten świat z jego opowiadań nie był pozytywny, a we mnie jest dużo pogody.

Skoro już mowa o światach, to zatrzymajmy się przy tym muzycznym, z którego wzięła się wasza historia.

To była scena death metalowa, z której znałem się z Denatem. Był perkusistą Hazaela, którego sam byłem fanem. Grali w Jarocinie i na Metalmanii i mieli płytę nagraną na Zachodzie, a to na początku lat dziewięćdziesiątych było już coś. Też grałem wtedy death metal, ale mniej mi się poszczęściło. Potem już trochę bardziej melodyjnie darłem japę w kapeli hardcorowej. I wtedy zadzwonił Denat, że chętnie by zrobił ze mną inne rzeczy. Koli był zbudowany na fascynacji Kalibrem 44. Podobało nam się to, co robili chłopacy ze Śląska. Właśnie przy Koli poczułem się tekściarzem; wydawało mi się, że potrafię sklecić tekst, bo zawsze lubiłem słowo. W rymach czai się jednak pułapka, bo goniąc za nimi można łatwo zgubić cały sens.

Czasem jeden biały wiersz jest lepszy od tysiąca rymów. A ja w dodatku nigdy nie byłem hiphopowcem, nie słuchałem nawet rapu. Byłem gitarzystą i czułem się rockowcem. I może dlatego Koli się skończył; to zawsze był tylko półplayback, nawet jeżeli był bardziej na żywo i mało hip-hopowy. Coraz częściej jednak chciało się wziąć gitarę. I wtedy założyliśmy Lao Che.

W Lao Che uwolniłeś nie tylko słowa i muzykę, ale także głos, który na koncertach przechodzi często w krzyk. Coś się kryje za tym krzykiem?

Jeżeli krzyczysz, wydzierasz się, to zawsze wyrzucasz z siebie gniew albo strach. Chodzi o to, żeby to przyszło naturalnie, żeby się nie krygować.

Ja zawsze miałem w sobie dużo gniewu. Przez wiele lat był to gniew do wewnątrz. Muzyka pomogła mi go wyrzucić. Każdy ma swoją historię. Jak się starzeję, to ten gniew mi opada. Przychodzi zrozumienie dla świata, który wcześniej się odrzucało. Człowiek przestaje iść wiecznie pod wiatr. Potrzebowałem do tego muzyki, bo nigdy nie byłem typem buntownika. Zacząłem się buntować dopiero przed 30-tką.

Nie wzywasz jednak do rewolucji, ale każda wasza płyta wywołuje rewolucję muzyczną. Nie mieścicie się krytykom w szufladkach, a oni bardzo tego nie lubią, więc wymyślają dla was coraz to nowsze gatunki-szufladki jak na przykład miejski folk.

Miejski folk? Ma to jakiś charakter i brzmi ciekawie. Domyślam się, że to szufladka na „Gospel”, a nie na „Gusła”. Z pewnością człowiek, o którym śpiewamy, to człowiek, który żyje w mieście; ktoś, kto jest wystawiony na jego różne bodźce, do kogo docierają różne informacje i kto często jest w środku tego całego chaosu i nie zawsze potrafi się w nim odnaleźć. Folk? Człowiek z tych tekstów jest osadzony w tej społeczności, w tym szczepie. Czyli musi być ludowy.

Ludowy, ale na szczęście, jeszcze nie ludyczny. W Lao Che nie słychać kompromisów. Nie słychać rynku muzycznego, tylko muzykę. Czy łatwo jest wydać coś „ponad”?

„Gusła”, teraz nazwałbym je „Klechdy”, wyprosiliśmy u Sławka Pietrzaka w SP Records. „Powstaniem Warszawskim” nie był już zainteresowany. Mieliśmy dłuższy kontrakt, ale kiedy zdecydowaliśmy się odejść, usłyszeliśmy „to idźcie”; nikt nas nie zatrzymywał. Po co wydawać u wydawcy, w który w ciebie nie wierzy? Mieliśmy więcej szczęścia, kiedy trafiliśmy do Ars Mundi i do Wojcka Czerna. A potem nasz menadżer założył wytwórnię Opensources i tam wydaliśmy „Gospel”. Były pieniądze na to, żebyśmy mogli wejść do studia, które sobie wybraliśmy, i nagrać tak, jak chcieliśmy, a nagrywaliśmy w technice analogowej w Studio Polskiego Radia. Teraz łatwiej jest wydać płytę niż było to na początku lat osiemdziesiątych, kiedy wybijało się polskie podziemie. Specyfika czasów jest inna: zawsze możesz „wydać” swoją płytę na Myspace albo innym serwisie w internecie. Łatwiej możesz promować swoją muzykę.

Dla wielu promować znaczy sprzedać. Wy jednak nie jesteście zespołem, który można wynająć na festyn telewizji, urodziny centrum handlowego czy firmowy bankiet. Według jakiej zasady mówicie „nie”?

Trudno byłoby nam grać dla ludzi z przypadku. Wolę gdy jest tak: rozwieszamy plakaty, potem ktoś widzi te plakaty i mówi do kogoś „To jest fajny zespół. Gra fajne koncerty. Chodźmy posłuchać”. Nic pod przymusem. Te trzy płyty nagraliśmy z serca. I kiedy myślimy o czwartej, to mamy wypieki na twarzy. I trudno mi to sobie wyobrazić, że wychodzimy i gramy naszą muzykę za karę.

Niedawno jako pierwsi w zespole przeszliście z Ryśkiem na zawodowstwo, czyli muzyka wzięła górę nad małą stabilizacją.

Potrafię to robić, mam niewiele do stracenia i jeżeli nie teraz, to kiedy. Wcześniej prosto z koncertów szliśmy do roboty. Reszta też pracowała zawodowo. To był problem. Dlatego przerwy między kolejnymi płytami trwały tak długo. Teraz Rysiek rzucił pracę. Ja rzuciłem pracę. I jest czas na próby od wtorku do czwartku. Praca zawodowa męczyła bardziej niż koncerty. Teraz już po dwóch dniach w domu człowiek z nogi na nogę przeskakuje, żeby coś poplumkać. Oczywiście, są za i przeciw. Możesz, ale nie musisz, popaść w rutynę, a jeżeli umiesz się zdystansować od poklasku, to możesz to robić długo.

Słowiański duch w „Gusłach”, powstańczy na „Powstaniu Warszawskim” i biblijny na „Gospel” - wychodzi swoisty tryptyk o duchach przeszłości.

Lubię i przeszłość, i przyszłość. Tę drugą trzeba byłoby jednak sobie wyobrazić, a na to bym się nie targnął, chociaż był pomysł, żeby druga płyta Koli była futurystyczna. Przeszłość jako coś skończonego i dopowiedzianego jest znacznie bezpieczniejsza. Masz dostęp do wiedzy o niej i wystarczy tylko mieć wyobraźnię. Z teraźniejszością mam największy problem.

Nie do końca umiem się w niej odnaleźć. Oswoić ją. Utożsamić się z nią. Być tu i teraz to nadal dla mnie ta trudna rzecz. Dlatego od niej uciekam.

Czy to nie dlatego, że żyjemy w małych czasach? Małych, jeżeli je porównać je z wielkością wyborów dokonywanych w czasie Powstania Warszawskiego, czy nawet Solidarności. Zbyt małych, żeby sprawdzić siebie jako człowieka, poddać swój charakter próbie ognia?

Wyjątkowe okoliczności dają szanse zaistnieć wyjątkowym myślom i emocjom. Są rodzajem łaski. Dla wielu powstańców, z którymi rozmawiałem, mimo tamtego piekła, mimo klęski ich zrywu, były to najpiękniejsze chwile ich życia. Nawet w Oświęcimiu byli szczęśliwi ludzie, bo stać ich było na prawdziwą przyjaźń i solidarność.

Wartości, które wybieramy, są jednak zawsze te same. One nie zależą od czasów. Wtedy też nie wszyscy poszli do Powstania. Każdy ma swój czas próby i swoją chwilę łaski. Taka właśnie chwila w moim życiu mnie zbudowała i określiła. Piszę teksty po to, żeby przemówić na pewne ważne dla mnie tematy, ale mając już swoją historię, swoją przeszłość.

Czy to właśnie stąd wzięła się obecność Boga, a właściwie pytanie o Niego, na „Gospel”?

Wzięła się z tęsknoty za prawdą, tęsknoty za Bogiem. Żyjesz w zafałszowanej przez własną krótkowzroczność rzeczywistości. W końcu trzeba się przebudzić.

Gospel czyli oczekiwanie i poszukiwanie dobrej nowiny. Po co tu jestem? W jakim charakterze? Próbowałem się z tym zetrzeć na tej płycie. Jeżeli ktoś zna odpowiedź na siebie, na Boga, to milczy. Ja nadal jej szukam, więc o tym mówię. Wiem tylko, że to, czy ktoś jest tutaj szczęśliwy, czy nie, zależy od niego. W to wierzę. To jest moja religia.

A gdyby On uchylił zazdrostki i odebrał telefon, to co byś Mu powiedział?

Szczerze? Nawet bym nie próbował zadzwonić.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na pila.naszemiasto.pl Nasze Miasto