Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Od ponad 40 lat wytwarza biżuterię na zamówienie. Przetapia złoto i naprawia zerwane łańcuszki. O swojej pracy opowiada Halszka Chodur

Michalina Pieczyńska-Chamczyk
Michalina Pieczyńska-Chamczyk
Halszka Chodur – poznanianka, która przez czysty przypadek stała się ikoną zawodu złotnika w Pile pod koniec bieżącego roku będzie świętowała 43. rocznicę założenia firmy jubilerskiej o nazwie nomen omen „Halszka”. Dzisiaj opowiada o kulisach swojego zawodu, o pracy ze złotem i zmieniającej się modzie.

Na wizytówce Pani zakładu czytamy datę 1979. Rozumiem, że to rok, w którym zaczęła się Pani przygoda z tym miejscem?

Tak, to był 1979 rok. Podjęliśmy z mężem decyzję, ze otworzymy swoją działalność. I ja koniecznie chciałam w Kołobrzegu. No i pojechaliśmy do Kołobrzegu i dowiedzieliśmy się, że pięć dni przed naszym przyjazdem, wydano pozwolenie komuś z Łodzi. Bo wówczas, żeby otworzyć zakład złotniczy, trzeba było mieć pozwolenie. Z tego samego powodu nie mogliśmy otworzyć zakładu w Poznaniu, gdyż tam nie było już miejsca. Ja taka zdegustowana byłam. Wracaliśmy do Poznania i kiedy przejeżdżaliśmy przez Piłę, mąż powiedział do mnie „a chodź, zapytamy w Pile, zobacz o ile bliżej nad morze niż z Poznania”. No i poszliśmy do Wydziału Handlu i Usług Urzędu Miasta i było miejsce. I tak się to wszystko zaczęło.

Jednym słowem Piła to czysty przypadek?

Kompletny przypadek. Przejeżdżaliśmy przez to miasto…

A bywała Pani wcześniej w Pile, znała miasto?

Przejeżdżałam jako dziecko jadąc nad morze i zawsze kojarzyłam Piłę tylko z tym drewnianym mostem przy dworcu. Tak tam deski trzeszczały i zawsze autokar – bo ja jeździłam z ojca zakładu pracy na kolonie do Pogorzelicy – tak powoli jechał, bo te deski tak skrzypiały, a ja się bałam. I to było moje jedyne skojarzenie z Piłą. Tyle znałam Piłę – że się boję mostu nad torami.

Ale zanim zapadła w ogóle decyzja o tym, żeby otworzyć własny biznes, to skąd w Pani życiu wziął się ten zawód?

Wtedy ja już pracowałam, miałam dziesięcioletni staż pracy.

Więc oczywistym było, że jeżeli swój interes, to w tej branży?

Tak, bo ja chyba nic innego nie umiem (śmiech). Nigdy innej pracy nie próbowałam. To jest coś, co lubię i zawsze lubiłam.

A skąd decyzja o wyborze akurat takiego zawodu?

Jako dziecko bardzo lubiłam haftować i ciągle siedziałam z tamborkiem, z heklówką. Na okrągło coś robiłam, haftowałam, dziergałam. Próbowałam robić na drutach, ale co usiadłam do drutów, to był inny ścieg. Albo był taki, że piszczały druty, albo takie oka wielkie. Robiłam sweterek i jak doszłam do placów, na których było widać ile dziennie zrobiłam, stwierdziłam, że nie nadaję się do tego. Natomiast na szydełku kamizelki sobie robiłam, to mi szło. Mama obserwując mnie, stwierdziła, że mam tę smykałkę manualną. No i właściwie to mama, ja nawet nie wiedziałam, że jest taki zawód. Mama mnie pytała „może zegarmistrzem byś chciała być, bo jesteś taka precyzyjna, albo złotnikiem?” Ale mając 14, czy 15 lat człowiek nie wie w jakim kierunku by chciał pójść. Mama tłumaczyła mi, że to jest takie, że będę siedziała, dłubała – to mi się podobało. I dlatego wybrałam ten zawód.

I nie był on rozczarowaniem?

Nie, nigdy się tym zawodem nie rozczarowałam! Było to dla mnie i jest nadal pasjonujące. Bo o to jest taki zawód, w którym całe życie człowiek musi się rozwijać. Zmieniają się trendy, zmieniają się mody, zmieniają się kolory złota. Zmienia się moda na dane kamienie, na kształty kamieni. To jest żywy organizm, który praktycznie na okrągło stawia wyzwania. Kiedyś nie było w ogóle białego złota, później zaczęło to wchodzić w modę. Teraz znowu to wychodzi z mody, nie łączy się żółtego z białym. Białe złoto jest mniej ciągliwe, my mówimy, że oporne, a żółte złoto jest bardziej plastyczne. Na przykład jeżeli w obrączkach są połączone, to czasem tak bywa, że żółte nadąża za powiększeniem, a białe się upiera i może popękać.

Przenieśmy się zatem z powrotem do roku 1979 i początków Pani pracy w Pile. Jak one wyglądały?

Jestem obca w mieście, nie znam ludzi. Pierwsze dwa, trzy miesiące codziennie dojeżdżaliśmy z Poznania. Ja miałam wtedy dwuletnie dziecko. Syn zostawał z babcią w domu, więc my skoro świt wyjeżdżaliśmy, o 17.00 było zamykane i do Poznania, żeby o 19.00 utulić, wykąpać i położyć spać. Żeby chociaż trochę dać z siebie. Nianię też mieliśmy w Poznaniu, która z nim wychodziła i pomagała babci, bo tak, to bym w życiu się nie zdecydowała.

Ale tak długo się nie da…

Dlatego stwierdziliśmy, że otwieramy ten zakład do czasu, aż dziecko pójdzie do szkoły, czyli na te 5 lat uruchamiamy działalność i po tych 5 latach wracamy do Poznania, żeby dziecko poszło do szkoły. Z biegiem czasu wynajęliśmy pokój i mieszkaliśmy w weekendy w Poznaniu, a w tygodniu w Pile. Dziecko zaczęło chodzić do przedszkola na Górnym i tak mijały lata. On się dużo tu w pracy wychowywał. I potem przyszedł czas na szkołę, czekaliśmy kiedy Poznań się upomni o dziecko. Nigdy się nie upomniał. Poszedł do szkoły w Pile. Tak zrobił podstawówkę, zrobił liceum, poszedł na studia do Poznania. A my się tu zakotwiczyliśmy. W międzyczasie dostaliśmy działkę rzemieślniczą, wybudowaliśmy dom, w którym mieszkamy i ciągle jestem w pracy (śmiech).

A siedziba firmy jest od samego początku w tym samym miejscu co dziś, przy ul. Konarskiego 34?

Od pierwszego dnia, ponieważ kiedyś nie było możliwości uzyskania lokalu, to wzięliśmy bramę wjazdową. To jest zaadaptowana brama wjazdową. Dostaliśmy propozycje na Wawelskiej i na Górnym. Wybraliśmy Górne dlatego, że to było osiedle rozwojowe. Tutaj nic nie było. Gdzieś tam przy Mickiewicza stało kilka bloków przy dwupasmówce, a poza tym to były same nieużytki właściwie. Ale to było rozwojowe osiedle. Ono było zapowiadane na 20 tysięcy mieszkańców, stwierdziliśmy, że to może być dla nas lepsze. Niektórzy sąsiedzi mówili, że im przejście zabieramy, ale to władza ustaliła i tak musiało być, my nie mieliśmy na to wpływu.

A adaptować to miejsce musieli Państwo sami?

Sami. Tu była po prostu brama wjazdowa, nic innego nie było. ADM nam pomógł, był pan, który wiedział gdzie są instalacje. Dużo nam pomógł.

Jaki był wówczas rynek tej branży w Pile?

Jeden punkt był na al. Niepodległości i my. Kolejki stały, nie miałam czasu do domu pójść, pracowałam po 48 godzin. Nie wiedziałam jak świat wygląda, nie wychodziłam z pracy. Ja jestem zbyt odpowiedzialna i jeśli przyjęłam zlecenie, to ja stawiałam je wyżej, niż własne potrzeby. Ja nie brałam wolnego, nie poszłam na chorobowe, ciągle byłam w pracy, wychodziłam o 23.00, o północy, wracałam o 7.00 do pracy. To jest bardzo brudny zawód, bo przy polerowaniu jesteśmy zieleni, brudni. Wszystko jest brudne. Teraz są już polerki z wyciągami, kiedyś nie było czegoś takiego, więc wszystko było brudne.

Ale ten pył pewnie dostaje się także do nosa i ust?

Tak, w dawnych czasach bardzo dużo złotników chorowało na pylicę, dlatego że kiedy obrabiamy złoto, to pył też wdychamy.

Ale złoty pył!

Złoty pył! I zawsze się śmiejemy, że u schyłku naszego życia możemy oddać się w ręce odzyskiwacza złota i tam nam te płuca wypłuczą (śmiech).

Wracając do zainteresowania Pani usługami na początku działalności. Wspominała Pani o kolejkach, czy zatem wbrew pozorom społeczeństwo było jednak zamożne?

Nie, raczej nie, ludzie nie byli zamożni, ale każdy się starał. W latach 70-tych były modne tak zwane landrynki, czyli wielki kamień, koszyk, jak to ludzie mówią i to było wszystko takie wielkie. Później w latach 80-90-tych chyba społeczeństwo zubożało jeszcze bardziej, bo weszły w modę pierścioneczki-niteczki, na każdym palcu miało się taką niteczkę ze złota, ale najlepiej po dwie, trzy na każdym palcu. One ważyły gram do półtora grama. Tego się robiło bardzo dużo i to było miarą bogactwa, im więcej na palcach, tym lepiej.

Czy wówczas było też modne czerwone złoto przywożone zza wschodniej granicy?

Tak, to były lata 80-te, 90-te.

To był obiekt pożądania?

Tak, bo były czasy, gdy obrączki były na kartki. Nie można było iść do sklepu bez zaświadczenia z Urzędu Stanu Cywilnego, że się ślub bierze. Jak ktoś przyszedł, to my robiliśmy, jeżeli miał swój towar. Bo kiedyś nie było w ogóle opcji, że byśmy mogli cokolwiek sprzedać. Byliśmy śledzeni przez służby. Przychodzili, sprawdzali nas. My o tym nie wiedzieliśmy. Nasz świat był otoczony tajniakami, żebyśmy czegoś nie skupili, nie sprzedali… Tak było w całej Polsce. A ja nigdy nie patrzyłam na to, jak na źródło pozyskania majątku, tylko zawsze jako pracę, która mi daje satysfakcję. Nie raz jak klient coś zamawia, to dla mnie nie jest istotna cena, tylko to zrobić, jak to będzie wyglądało. Cena na końcu.

Czy w tym zawodzie jest w ogóle miejsce, żeby wyrazić samą siebie, czy to tylko naprawy i realizacja zleceń według gotowych projektów klientów?

Tu trzeba znać się trochę na tym, czego drugi człowiek oczekuje. Trzeba mu pomóc znaleźć to, co mu się podoba. Często jak daję katalog wzorów pierścionków do obejrzenia, to klient mówi, że wszystko jest ładne. I ja wtedy przerzucam dosyć szybko strony katalogu i proszę o pokazanie co wpadło w oko. I z tego sonduję jaki ma styl i wówczas pokazuje pierścionki, które są w danej grupie wzorów.

Wygląda na to, że przez czterdzieści lat moda w tej dziedzinie życia przeszła już przez wszystko od Bizancjum, do kompletnej prostoty?

O tak, była moda na rzeczy zupełnie proste, kanciaste. Na duże kamienie, na małe kamienie. Na nitki. Bardzo się świat zmienił, świat jubilerstwa i złotnictwa.

Aż przyszedł ten dzień, gdy pojawiły się sieciówki…

Tak, ale to jest głównie import. Niektóre firmy mają swoje pracownie, większość jednak sprowadzają.

Ale klienta to chyba niespecjalnie interesuje? Ważna jest chyba dostępność?

Tak. W tej chwili jest dużo importu z Włoch, z Turcji. To jest inny kolor, inne techniki pracy tam są, inne wzornictwo. Tak żeby dobrze wyglądało i mało ważyło, a kosztowało dosyć. Dla odbiorcy to nie ma znaczenia, bo dużo widzi i zapłaci więcej niż to warte. Bo wystarczy, że się ściśnie dwa palce i zdusi pierścionek. To jest moda, która pokazuje, że jest dużo i fajnie wygląda w gablocie, dopóki się nie zacznie nosić, to jest rewelacja. A potem się okazuje, że jest średnio.

Ale dostępność tego asortymentu, który się aż wylewa z witryn musiała wpłynąć na to jak wygląda branża, tak się stało?

Tak, zmniejszyła się liczba osób, które chcą wykonywać nowe wyroby, a zwiększyła się liczba naprawianych, ponieważ te „dmuchańce”, które ładnie wyglądają, dosyć szybko się psują. One się łamią, pękają no i wówczas klient przychodzi to naprawić.

Jakie są proporcje pomiędzy klientami, którzy przychodzą swoją biżuterię naprawić, a tymi, którzy chcą zlecić jej wykonanie od zera?

Bardzo się to zmieniło. Kiedyś było więcej usług wykonania nowej biżuterii. Ja tu miałam dziewięciomiesięczne, dziesięciomiesięczne kolejki na początku działalności, w latach 80-tych. Do jedenastu miesięcy się czekało na zrobienie usługi. Wszystko było robione ręcznie. Każdy drucik był wyginany ręcznie, każde cięcie było robione ręcznie. Obrączki robimy cały czas starą metodą. Jest to złoto ciągnione, walcowane. Ono jest podatne na powiększanie. Nasze obrączki można później powiększyć lub zmniejszyć.

To oznacza, że nie każde można? Od czego to zależy, od metody?

Metal jest takim tworem, który żeby był plastyczny, lubi być trochę pomęczony przed wyprodukowaniem wyrobu gotowego. Kiedy my złoto topimy, to je walcujemy, wygrzewamy, walcujemy. Uczymy je ciągliwości, uczymy je plastyczności. Bo jakby odlać z niego gotowy wyrób, to ono nie jest nauczone, że je się ciągnie, że je się rozbija i ma dużo większe tendencje do popękania niż takie złoto, które my ciągniemy. Nasze obrączki wszystkie są ciągnione, walcowane, rozgrzewane i to złoto jest nauczone powiększania i zmniejszania. Jest plastyczne. Dlatego my się nie boimy za 10, czy 20 lat przerabiać swojego produktu.

A jest Pani w stanie rozpoznać swoją pracę?

Tak. Mamy swój znak, który wbijamy. Każdy zakład złotniczy mam swój indywidualny znak. Jest jeden Urząd Probierczy w Krakowie, jeden na całą Polskę i każdy zakład złotniczy, który się otwiera ma nadany swój numer zakładu i musi zrobić projekt znaku z zawarciem swoich inicjałów. To jest mikroskopijne, ma około 3 mm.

Czy dzisiaj są jeszcze klienci, którzy przynoszą garść tak zwanego złomu i proszą, żeby coś z tego zrobić?

Tak, przychodzą i zamawiają bransoletki, sygnety, obrączki. Najwięcej chyba obrączek ślubnych w tej chwili robimy.

Kiedyś robiło się je z rodzinnego złota, otrzymanego od krewnych…

Tak, przynoszą złoto, które jest symbolem ich rodzinnego gniazda. Takie, które mama nosiła, babcia i chcą żeby z tego zrobić, bo tę symbolikę rodzinnego gniazda, ogniska domowego chcą przenieść w swoje ognisko domowe.

To niesamowite, ze są jeszcze ludzie, którzy postrzegają obrączki w ten sposób!

I zawsze, na bank mają to złoto w swoim wyrobie. To jest jak amen w pacierzu. To taka sentymentalność. W naszym świecie się głosi, że kamienie i złoto nasiąkają i emanują tym, czego zaznają, gdy ktoś je nosi.

Przejmują energię?

Tak. Głównie to się tyczy brylantów. Brylant pomimo tego, ze jest taki drogi, piękny – duże brylanty, zaznaczam, takie około 1 karata, czyli 5-8 mm średnicy – mówi się, że one są nośnikiem zła, gdyż ktoś, kto ma takie kamienie, jest otoczony ludźmi, którzy mu zazdroszczą, którzy by chcieli mu to zabrać. I ten kamień ciągle otoczony jest nutką zazdrości i pożądania. A im większy brylant, tym większy nośnik nieszczęścia.

A skoro o złej energii mowa. Pracuje Pani z przedmiotami, które mogą być obiektem pożądania innych osób. Zdarzyło się kiedyś, że została Pani na przykład okradziona?

Tak, jak miałam w Merkurym stoisko, to się tam włamano i zostało ono splądrowane.

Jaka jest w tej chwili kondycja zawodu złotnika?

Ten zawód umiera. Nowi złotnicy nie potrafią zrobić tego, co my. Zmieniły się techniki pracy, styl pracy.

A przychodzą młodzi ludzi zainteresowani nauką w tym zawodzie?

Nie. Kiedyś nie mogłam się opędzić od chętnych do pracy w tym zawodzie. A teraz? W ostatnim pięcioleciu przyszedł jeden chłopak, ale z pewnych względów nie podjęłam z nim współpracy.

A jakie predyspozycje oprócz zdolności manualnych powinien mieć kandydat do tego zawodu?

Cierpliwość. Przede wszystkim cierpliwość. Jest duża powtarzalność pewnych czynności, bo jak raz nie wyjdzie i wszystko jest popsute, robi się od nowa. Lepiej dwa dni myśleć, a pół dnia robić, niż potem myśleć co się popsuło. Są takie rzeczy, których się nie da cofnąć. Jak się pracuje na naprawie, na czyjejś własności, to nieraz coś leży dwa dni, bo szukamy rozwiązania technicznego o najmniejszym stopniu ingerencji. Są takie wyzwania, nad którymi i tydzień musimy myśleć, rozrysowywać.

W dobie dostępności w sklepach od ręki wszystkiego, co tylko by człowiek chciał, dlaczego ludzie decydują się, by przyjść i wykonać coś na zamówienie?

Mają wtedy indywidualną rzecz. Mają taką, której nie ma w liczbie tysiąca sztuk w całym kraju. Ma wyrób, który jest indywidualny. Tylko jemu przypisany. A jeszcze jak go sobie spersonalizuje… Zdarza się też, że klienci mają tak dużo swojego złota i tyle sentymentu do niego, że chcą, żeby to było z tego właśnie złota. Są też klienci, którzy po prostu są wierni firmie. Przychodzą tu od lat. Tu przychodziła babcia, tu przychodziła mama i teraz oni tu przychodzą zrobić obrączki, bo to dobra ręka i szczęśliwe związki. I żeby ich związek był szczęśliwy i trwały, dochowują tej tradycji.

Ma Pani taką pracę w swoim portfolio, która wyjątkowo zapadła w pamięć, albo, z które jest Pani wyjątkowo dumna?

Trochę tego było. Kiedyś robiliśmy taki naszyjnik z liści winogron, z kiśćmi winogron. To było coś niepowtarzalnego. Każdy drucik był osobno wyginany. Każdy liść wycinany i miał grawerowane żyłki. My siedzieliśmy nad tym kilka tygodni. Wtedy to była rzecz bardzo droga, dzisiaj cena byłaby kosmiczna. Piękna rzecz. Jedyna i niepowtarzalna, a nawet zdjęcia nie mam…

Czy dzisiaj złoto nadal jest wyznacznikiem statusu?

To chyba spadło. Kiedyś było tak, że pierścionek się kupowało za całą jedna wypłatę, a nieraz nie starczało wypłaty, by kupić sobie pierścionek u jubilera. Później było tak, że za wypłatę można było całkiem swobodnie kupić jeden, a nawet półtora, a teraz jest tak, że za wypłatę można iść i kupić dwa, trzy. Złoto się stało bardziej dostępnym produktem i straciło na wartości w odczuciu społecznym. Jest więc mniejszym wyznacznikiem luksusu i dobrobytu.

To czym się różni ten klient z początku lat 80-tych od tego klienta, który dzisiaj tutaj wchodzi do zakładu?

Tamtemu klientowi bardzo zależało, żeby mieć i móc się tym pochwalić, a teraz klient chce się ozdobić. Teraz to robi nie dlatego, że jest presja społeczna na to – bo kiedyś była presja, żeby się pokazać, żeby błysnąć – teraz to robi dla siebie.

Wspominała Pani, że klienci wracają w kolejnym pokoleniu, to chyba najlepsza nagroda?

To miłe. Wiadomo, że nie każdy jest zadowolony. Wszystkim nie jest się w stanie dogodzić. Są osoby, które może faktycznie są rozczarowane. Ja się nigdy nie kłócę z klientem, nigdy nie stawiam na swoim, każdą winę biorę na siebie. Ale ja nie mam problemów z klientami.

To w takim razie właśnie takich – bezproblemowych klientów życzę na następnych co najmniej czterdzieści lat! Dziękuję za rozmowę!

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Dlaczego chleb podrożał? Ile zapłacimy za bochenek?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na pila.naszemiasto.pl Nasze Miasto