Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Grecka misja. Piekło miało zapach kadzidła [ZDJĘCIA]

Agnieszka Świderska
Agnieszka Świderska
Misja pilskich strażaków w Grecji
Misja pilskich strażaków w Grecji fot. Krzysztof Stoupiec
Grecja. Kraj słońca, oliwek i antycznych bogów. Greckie wesela. Greckie wakacje. Wielkie błękity. Tego lata była jeszcze inna Grecja. Skąpana w ogniu.

To już nie jest spontaniczna akcja jak ta, kiedy cały świat rusza na pomoc ofiarom trzęsienia ziemi. To już jest mechanizm. System. Zaplanowany i przećwiczony w każdym szczególe. Sprawdzony. Uruchamiany wtedy, kiedy katastrofa jest większa niż kraj, który dotknęła. Kiedy nie wystarczą już własne siły. Kiedy potrzebna jest pomoc z zewnątrz. Taką właśnie pomoc gwarantuje Unijny Mechanizm Ochrony Ludności i uruchamiane w ramach niego cztery specjalistyczne grupy ratownicze. Jedną z nich jest GFFFV (Ground Forest Fire Fighting using Vehicles) - moduł gaszenia pożarów lasów przy użyciu samochodów. W składzie wielkopolskiego GFFFV jest Jednostka Ratowniczo-Gaśnicza nr 1 z Piły oraz Jednostka Ratowniczo-Gaśnicza z Trzcianki. Byli w Szwecji, kiedy płonęły lasy. I byli w Grecji, kiedy płonęły jej lasy.

7 sierpnia na pierwszą grecką zmianę wyjechało 143 strażaków z poznańskiego i wrocławskiego modułu GFFFV. Wśród nich było sześciu pilskich strażaków, w tym st. kpt. Grzegorz Orłowski i mł. kpt. Krzysztof Stoupiec. Jak cała reszta zgłosili się na ochotnika. Co może być bardziej męczącego od pokonania samochodem 2,5 tysiąca kilometrów? Pokonanie ich w kolumnie.

Na pierwszy ogień wysłano ich na wyspę Evia. Zanim wkroczyli do akcji rozbili obóz. Niewiele różnił się od tych rozbijanych przez wojsko. Może nawet byli w tym szybsi, bo potrzebowali na to tylko dwóch godzin. Na wyspie mieli dogaszać pożary, które szalały tutaj już drugi tydzień. Widzieli je i czuli zbliżając się do niej. Górzysta Evia płonęła. Musieli pokonać nie tylko ogień, ale także góry. Iveco, którym przyjechali z Piły było jednym z nielicznych samochodów, który sprawdził się w górzystym terenie. To dlatego zawsze było na pierwszej linii frontu, a tam gdzie było Iveco, tam byli też oni. Przydał się także quad, który przewoził nie tylko sprzęt, ale także ludzi. Ciężkie wozy gaśnicze musiały zostać na dole, a część sprzętu i tak trzeba było zabrać ze sobą na plecach. Niemal każdy wchodził na górę z hydronetką na plecach i pilarką w ręku.

Lasy, które płonęły na Evii, to nie były polskie lasy z drogami pożarowymi i punktami czerpania wody. Rzek, które były na mapie, nie było w terenie. Wyschły. Drogi w górach nierzadko trzeba było wycinać w suchych i kolczastych gęstwinach. Kolce raniły, rozdzierały mundury. Wtedy nie zwracali na to większej uwagi. Mieli pożar do ugaszenia.

- Do tej pory tylko czytałem o pożarze wierzchołkowym. Teraz widziałem go na własne oczy. I nie był to widok, którym chciałbym zobaczyć u nas –nie ukrywa Krzysztof Stoupiec.
- Drzewa potrafiły się palić od środka. Pozornie nic nie było widać, ale kiedy ogień dotarł do czubek, rozpalały się nagle jak pochodnia – dodaje Grzegorz Orłowski.

Jeszcze długo będą pamiętać ten zapach, który przypominał kościelne kadzidło. W tym przypadku nie miał w sobie niczego świętego. Był zapachem zniszczenia.

Leśni komandosi. Tak nazwali ich miejscowi. Codziennie rano przy wyjeździe z bazy czekał na nich starszy grecki oficer. Salutował każdemu mijającemu go zastępowi. Czuli tę wdzięczność na każdym kroku. Nie paraliżowała ich. Wręcz odwrotnie. Jeszcze bardziej mobilizowała.

To był poniedziałek, 16 sierpnia. Byli już spakowani i szykowali się do powrotu kiedy dowiedzieli się, że ich grecka misja potrwa dłużej. Płonęły okolice Aten. Skierowano ich na zachód od stolicy. W sam środek piekła, jak się później okazała, a w samym jego środku było miasto, Vilia Attica.

Na początku nie rozumieli kiedy weterani innych misji GFFFV mówili o wojnie. Zrozumieli ich słysząc nad głową nieustający warkot śmigłowców zrzucających wodę. Walczyli wtedy o miasto. Był czwartek, 19 sierpnia. Polscy strażacy utworzyli wtedy ostatnią linię obrony miasta o długości 3 kilometrów. Gdyby ogień ją przeszedł, dla Vilii nie byłoby już ratunku. Pozwolili podchodzić mu bardzo blisko, żeby tym mocniej w jego uderzyć. I zdusić. Taką przyjęli taktykę. To nie była ich pierwsza linia obrony. Dwa dni wcześniej stworzyli taką samą, na tej samej drodze, ale kilometr wcześniej. Pokonali wtedy żywioł, ale ten nie dał za wygraną. I wrócił, by zaatakować w innym miejscu.

W tamten ognisty czwartek historia znów się powtórzyła. Znowu byli spakowani i szykowali się do drogi kiedy usłyszeli, że wyjadą, ale nie do domu, tylko na pożar. Był widoczny już z bazy. Za duży. Za groźny. Dlatego do akcji rzucono każdego. Nawet tych z logistyki. Była potrzebna każda para rąk. Tym bardziej, że zagrożona była nawet sama baza. Ścinano naprędce drzewa, a buldożery równały wszystko z gołą ziemią, na której ogień nie miał czego szukać. Najbardziej gorąco było jednak na drodze, która była ostatnim bastionem.

- To były najbardziej gorące godziny całej misji – mówi Grzegorz Orłowski. Ogień był wszędzie i był całkowicie nieobliczany. To przez wiatr, który zmieniał kierunki. Ogień, który miałeś z przodu, nagle miałeś też z boku i z tyłu.
- W pewnym momencie zrobiło się już tak gorąco, że padł rozkaz “Panowie, wycofujemy się!”. Użyto rzecz jasna bardziej męskich słów - przyznaje Krzysztof Stoupiec.

Nie było już czasu na zwijanie węży. Trzeba było uciekać, przegrupować się i znowu stanąć do walki. I obronić miasto.

- Wykonaliśmy zadanie - mówi Krzysztof Stoupiec - Zrobiliśmy to, po co przyjechaliśmy.

- Tam, na miejscu, nie było żadnej wielkiej polityki. Byli ludzie, którym trzeba było pomóc. Przyjechaliśmy tu zrobić swoje. Nie oczekiwaliśmy pochwał. Na każdym roku czuliśmy jednak wdzięczność Greków, którzy podczas całej misji przynosili nam jedzenie, wodę. Po samych strażakach też to było widać. Na koniec wymieniliśmy się z nimi koszulkami i czapeczka

mi - mówi Grzegorz Orłowski.

- To była ta największa satysfakcja. Wdzięczność w oczach ludzi, którym udało się pomóc - mówi Krzysztof Stoupiec.

Przez cały czas greckiej misji mieli kontakt z komendantem Rafałem Mrowińskim. Czekał na nich o 4 nad ranem kiedy wrócili. Nie musiał, ale czekał. W końcu jego chłopcy wracali do domu.

od 16 latprzemoc
Wideo

CBŚP na Pomorzu zlikwidowało ogromną fabrykę „kryształu”

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na pila.naszemiasto.pl Nasze Miasto